Sprintem zdobyli Śnieżkę
Dystans: 10 km, różnica wysokości: 1012 metrów. Liczby mówią za siebie. Wbiegłem na Śnieżkę w 1 godz. 23 minuty - mówi Ryszard Rzepczyński, wiceburmistrz Karpacza.
Coroczny "Bieg na Śnieżkę" w Karpaczu został zorganizowany już po raz dwunastu. W sobotę rano na start stanęło ponad 140 zawodników z całej Polski, grupa Niemców i jeden Hiszpan. Wśród nich ja. Według fachowców to jeden z natrudniejszych biegów górskich w Europie, dużo trudniejszy niż większość maratonów. Przyznaję - do najłatwiejszych nie należy. W maratonie biega się po płaskim, tu trzeba pokonać 10 km, z różnicą wysokości wynoszącą aż 1012 metrów.
Na Śnieżkę wbiegałem już dwukrotnie. Teraz był mój trzeci raz. W tym roku organizatorzy wprowadzili limit czasu: dwie godziny. Przed startem pomyślałem, jeśli uda mi się biec w tempie jak w ubiegłym roku, to poradzę sobie. Rok temu na Śnieżkę wbiegłem w czasie jedna godzina 33 minuty.
Tradycyjnie startujemy ze stadionu miejskiego w Karpaczu, ale tak naprawdę zabawa rozpoczyna się od Domu Wczasowego "Bachus". To właśnie w miejscu, w którym często bywał Johann Wolfgang Goethe, jest start ostry biegu. Rozglądam się na stracie. W powietrzu unosi się specyficzny zapach maści, które zawodnicy używają do startu. Każdy na swój sposób poza maściami, musiał przez dłuższy czas przygotowywać się do biegu. Z doświadczenia wiem, że nie da się wbiec na Śnieżkę ot tak, odchodząc dzień wcześniej od biurka. Spróbowałem tak, gdy biegłem po raz pierwszy. To był koszmar, a czasie nie wspominając. Dlatego od tamtego biegu, przez cały rok staram się przynajmniej raz, dwa razy w tygodniu przebiec czerwonym szlakiem, trasę z Orlinka na Łomniczkę. Tam dystans jest znacznie krótszy niż w biegu na Śnieżkę. W jedną stronę biegnie się ponad 3 km, a różnica wysokości wynosi jedyne 200 metrów. Ale i tak daje w kość. Poza tym dwa razy w tygodniu 2 godzinna gra w koszykówkę i obowiązkowa jazda na rowerze. To pozwala myśleć o niezłym czasie w biegu na Śnieżkę.
Tradycyjne odliczanie wszystkich zawodników od 10 do 1 i startujemy. Pierwsze kilometry bez większych problemów. Biegnę równym tempem, nie staram się oglądać na innych. Tu najważniejsza jest walka z samym sobą, ze swoimi słabościami. Trzeba odpowiednio rozłożyć siły. Jeśli na początku zacznie się szarżować, sił może nie starczyć na najcięższe odcinki trasy. Jeśli jednak będzie się wbiegało za wolno, można nie zmieścić się dwóch godzinach.
Na szczęście dopisała pogoda. Przez ostatnie dwa tygodnie lało z przerwami i już byłem przygotowany na bieg w deszczu, po mokrych skałach. A jednak. Świeci słońce, jest ciepło, ale nie upalnie. Odpowiednio.
Ulicą Konstytucji 3 Maja dobiegam do przystanku PKS - Biały Jar. Następnie już pod górkę ul. Turystyczną do dolnej stacji Kolei Linowej. Mijam ją i wbiegam na czarny szlak. Wiedzie do pomnika w Białym Jarze. To najcięższy odcinek trasy. Kilka razy łapią mnie skurcze, nogi przestają nieść. Czuję, jak zaczynają mi się trząść kolana. Nieważne. Trzeba biec. Jak usiądziesz, staniesz - to już koniec. Jeśli nie można biec, trzeba truchtać, jeśli to już za dużo, trzeba iść. Do końca. Najgorszy jest końcowy odcinek czarnego szlaku, prowadzący do pomnika w Białym Jarze. Wiedzie to niego stara 300- metrowa poniemiecka, niezwykle stroma i wyboista droga. Zdobywam ją i to dodaje mi sił. Przede mną jeszcze górna stacja wyciągu na Kopę, Dom Śląski i meta na szczycie Śnieżki. Droga jest już dużo mniej stroma. Mimo zmęczenia, biegnie się już znacznie łatwiej. Na ostatnich metrach czuję na plecach oddech innego zawodnika. Z każdym metrem jest coraz bliżej. Zaciskam zęby. Ostatnie 30 metrów kończymy prawdziwym sprintem. Odparłem atak. Na metę wbiegamy razem. Zwycięzca biegu miał rezultat poniżej godziny. Mnie aż o 10 minut udało się pobić osobisty rekord. Na metę przybiegłem z czasem w godzinę 23 minuty. Zmęczenia nie czuję. Tylko ogromną satysfakcję.
Gazeta Wyborcza
foto: UM w Karpaczu